Gdzie oczy poniosą … SKANDYNAWIA ’15

17 – 20 września 2015

Wyspa Gotlandia (Szwecja)


17 września 2015, czwartek

W nocy oczywiście padał deszcz. To już zaczyna być standardem. Dobrze, że ranki są słoneczne to i raźniej się wstaje. Dzisiaj dzień techniczny. Zero zwiedzania. Jedziemy do Oskarshamn, skąd popłyniemy promem na Gotlandię. Okazuje się, że prom teraz, po sezonie, pływa tylko raz dziennie i to w porze nocnej. Kasa biletowa otwarta jest dopiero od 15:00 a rejs rozpoczyna się o 21:10. Mamy cały dzień na nadrobienie zaległości.

Na pierwszy ogień idzie zaopatrzenie. Odwiedzamy sklep Lidl. Kupujemy jedzenie. Ceny „Skandynawskie” – po przeliczeniu mniej-więcej 3x nasze Polskie. Ale jeść trzeba – kupujemy.

Trzeba też zadbać o siebie. Jedziemy na pobliski camping. Kąpiel, golenie itp. przyziemne sprawy. Przy okazji korzystamy z dostępu do Internetu wymieniając uwagi na FB, sprawdzając e-mail’e itd. niestety i tu nie ma FTP. Cóż, nie wyślemy danych na naszą MiK’ową stronę. Jeszcze nie teraz.

No to w związku z tym, że do 15:00, gdy otwierają kasy biletowe, mamy kilka godzin – jedziemy na leśny parking nad zatoką by powdychać jodu i wygrzać się do słoneczka. Upał. Temperatura 22°C i leciutki zefirek. Uzupełniamy kolejny dzień na MiK’owym portalu WWW, by w momencie znalezienia możliwości wysłania danych na serwer wszystko było jak najbardziej aktualne.

O 15:00 jesteśmy w kasach biletowych linii promowej – „Destination Gotland”. Kupujemy bilet i … znowu mamy 5 godzin luzu, do 20:00, kiedy to powinniśmy się zjawić do zaokrętowania.

Wracamy na nasz leśny parking. Nicnierobienie jest fajne 🙂

O 20:00 jesteśmy na przystani promowej. Nieduża kolejka, za to prom ogromny. Standardowe procedury ustawiania samochodów i już siedzimy w barze promu. Punktualnie odbijamy od przystani w Oskarshamn – kierunek Gotlandia.


18 września 2015, piątek

Wynudziliśmy się na promie. Na szczęście było tu WiFi, ale niestety bardzo obciążone. Wszyscy podróżni się nudzili i internetowali … no bo przecież w dzisiejszych czasach każdy ma telefon komórkowy z możliwością podłączenia do internetu, nie mówiąc już o laptopach, których było na stolikach multum. Punktualnie o 00:10 dobijamy do Visby na Gotlandii. Jeszcze tylko wyjazd z promu i … jak myślicie, co nas wita? Oczywiście ulewny deszcz. Przecież jest noc a reguła mówi, „w nocy deszcz – w dzień słońce”.

Nie dość, że jest środek nocy, ciemno i chmurno to jeszcze ulewa. Nie wiemy gdzie jesteśmy i gdzie chcemy jechać. A przydałoby się przespać – przecież to pora snu. Głupio wymyślono z tym promem i to w porze jesiennej, gdy w Skandynawii w nocy jest noc (a nie jak w lecie, gdy są białe noce), że pływa w takich bandyckich godzinach. Kręcimy się trochę po mieście by znaleźć parking na nocleg – ale wszystkie, jakie znajdujemy, mają limit czasu max 2 godziny na parkowanie. Decydujemy się jechać na południe, w kierunku przewidzianym we wstępnych planach wycieczki, licząc, że coś po drodze znajdziemy. Ale w nocy i w obfitym deszczu nie jest łatwo wypatrzyć dogodne miejsce na biwak.

W końcu po godzinie jazdy znajdujemy plac przy campingu na którym można się zatrzymać. Jednak nadal trwający deszcz nie stwarza dogodnych warunków na przygotowanie samochodu do spania. Decydujemy się zdrzemnąć tak jak siedzimy – do rana pozostało niespełna 5 godzin więc jakoś damy radę.

I daliśmy radę. Ranek wita nas słońcem i całkiem inne już są nasze nastroje. Ruszamy w drogę.

Kiepska jest sytuacja z internetem. To znaczy dostęp do sieci jest w zasadzie wszędzie, ale tylko poprzez porty obsługujące aplikacje typu Facebook, GaduGadu, pocztę e-mail, … Problem jest natomiast z połączeniem FTP, które jest nam potrzebne, by wysłać pliki, zdjęcia i strukturę na nasz portal MiKGancarczyk.pl.

Trochę nas to już wkurza, że tyle dni i nic się nie dzieje na naszym portalu. Tak więc zawzięliśmy się i w jednym z miasteczek zaczęliśmy dokładną penetrację, uliczka po uliczce, dom za domem, czasem nawet kilka razy … jeździliśmy pomalutku z kierunkową anteną namierzając stacje routerów WiFi w domach. Trochę „tubylcy” dziwnie na nas patrzyli.

Zapewne myśleli, że czegoś szukamy, adresu? … ktoś nawet się zainteresował w dobrej wierze, chcąc nam pomóc znaleźć to, czego szukamy. Oczywiście nie przyznawaliśmy się, jaki jest nasz cel poszukiwań, chociaż znając gościnność Szwedów, gdybyśmy powiedzieli o co chodzi, na 100% zaprosiliby nas do swego domu użyczając dostępu do internetu a przy okazji zapewne częstując czymś pysznym.

No i w końcu się udało … po 2 godzinach namierzania i powolnego jeżdżenia (zobaczcie na mapce GoogleEarth jak wyglądały poszukiwania) znaleźliśmy odbezpieczoną sieć z FTP i sruuuu … poszły dane na serwer! Ach, jacy jesteśmy zadowoleni z siebie! No to teraz z czystym sumieniem możemy dalej sobie podróżować i zwiedzać Gotlandię.

Kierując się na południe zachodnim wybrzeżem, napotykamy ciekawy grób Vikinga. Budowla w kształcie łodzi wyznaczona wbitymi kamieniami. 29 metrów długości i z 3 metry szerokości. Ciekawy grobowiec. Czuć ducha minionych wieków. Zapewne był to nieustraszony żeglarz, ktoś znany i waleczny. Nie każdemu taki pomnik stawiano.

Dalej natrafiamy na kościółek, na placu którego, z kamieni, zrobiony jest labirynt. Trudno dziś, po kilku wiekach odgadnąć drogę z zewnątrz do centrum labiryntu; kamienie porosły trawą a i niektóre się wykruszyły i zostały przysypane ziemią – ale widać wyraźnie, że ścieżka jest skomplikowana. Wchodzimy do kościoła. Za chwilę pewnie będzie się tu odbywał pogrzeb; organista ćwiczy jakąś smutną muzę, przygotowując sobie odpowiednie nuty, panie przynoszą wieńce i kwiaty … wnętrze bardzo ciekawie urządzone – zwłaszcza postać ukrzyżowanego Chrystusa, wiszącego wraz z krzyżem pod sklepieniem robi niesamowite wrażenie zwłaszcza przy dźwiękach sakralnej muzyki organowej.

Nieopodal, za kościółkiem widać jakieś stare ruiny – chyba pozostałość po fortyfikacji.

Cały czas szukamy odpowiedniego miejsca na biwak śniadaniowy. Jak już wspomniałem, nie dane nam było w deszczu, po nocnym zjeździe z promu, znaleźć dogodnego i przytulnego miejsca na nocleg. W końcu udaje się, w bocznej, szutrowej drodze w lesie natrafić na zaciszną polankę, osłoniętą od stale wiejącego tu wiatru. Oj, wiatru mamy dosyć. Nieustające porywy dają nam się we znaki do tego stopnia, że czasem nawet trudno ustać, co dopiero myśleć o zrobieniu nieporuszonego zdjęcia.

Tak więc obfite śniadanie poprawia nam humory zepsute lekko przez nocne koczowanie w aucie. Korzystamy z ciepła ostrego, północnego słońca i zacisza lasu. Temperatura w takim miejscu sięga 25°C – aż dziwne, jak słuchamy radia z Polski (AM225kHz 1 Program tu dociera) to w Kraju jest jedynie 21 stopni. Mamy tu piękną jesień … tylko żeby już ten wiatr zelżał, plissssss!

Jadąc dalej szutrową drogą przez las docieramy do wybrzeża. Teraz wzdłuż brzegu Bałtyku przemierzamy śliczną, widokową drogę wijącą się nad urwistym brzegiem. Wiatr wieje od morza tworząc wysokie, wzburzone fale pokryte grzebieniami piany wyrywanej w powietrze i skrapiającej nas co jakiś czas. Podziwiamy walczące z bryzą ptaki, które co jakiś czas wpadają w fale łowiąc w ten sposób ryby. Stado łabędzi pływa po morzu i nic sobie nie robi z nadciągających fal. A fale są przepiękne. Ich pieniste, białe grzywy oświetlane słońcem pięknie kontrastują z błękitem nieba i granatowym morzem. Warto tu się zatrzymać i poczuć nasycony solą wiatr, rozwiewający włosy i smagający policzki tak, że po wejściu do samochodu czujemy, jak byśmy mieli je spalone słońcem lub mieli gorączkę.

Tak jadąc wybrzeżem docieramy na sam koniuszek Gotlandii, do Hoburgen, gdzie jest słynny raukar „Głowa rybaka”. Z wysokiego brzegu, mającego chyba ze 150m wysokości, podziwiamy ptaki gnieżdżące się w klifie, wzburzone morze i … walczymy z baaardzo mocnym wiatrem, czyhającym tylko na nasze potknięcie, by zrzucić nas w otchłań rozbijających się poniżej o skały fal.

No to jedziemy teraz na północ, wschodnim wybrzeżem wyspy. Robi się już późne popołudnie więc szukamy dogodnego miejsca na nocny biwak. Opodal miasteczka Ljugarn jest parking z łazienką, ciepła/zimna woda, ogrzewana toaleta … to najlepsze miejsce na spędzenie nocy.

Wieje, wieje … ech, jak wieje … zwariować można. Przecież to nie Islandia. Nawet tam nie mieliśmy takich wiatrów. Mamy już tego dosyć. Grzanie na butli byłoby awykonalne, gdyby nie nasz patent: mamy osłonkę na podszybie ze stacji BP: zielona, rozkładana tekturka. My używamy jej jako swoistego parawanu wokół palników tak, by zasłonić je od wiatru. dzięki temu udało nam się ugotować obiad.

Nadal wieje … zamykamy się w aucie na nocleg. WIEJE! i to do tego stopnia, że ważące 2.5 tony auto (a z nami i z ładunkiem to pewnie ważymy 3 tony) rusza się na wietrze bujając nas jak w czasie rejsu. Ale za to mamy cieplutko i jesteśmy osłonięci. Nie wyobrażamy sobie w tych warunkach rozbijać namiot, który zapewne byłby potargany na tym wietrze, nie mówiąc już o spaniu wewnątrz … szarpany i miotany wydawałby dzikie odgłosy nie dając nam spać. Ostatnia nieprzespana noc i przewianie nas na klifie zrobiły swoje, pozwalając nam na szybkie zaśnięcie nawet przy rzucaniu naszą sypialnia przez porywy. Nic to, jutro będzie nowy dzień, miejmy nadzieję, że też słoneczny i może mniej wietrzny. Dobranoc.


19 września 2015, sobota

Nie zgadniecie. W nocy nie było deszczu. Za to rozgwieżdżone niebo było zachwycające. A ranek wita nadal słoneczną pogodą. Cieszy nas to bardzo, no bo jak tu w deszczu czynić zwiedzanie. Dobrze jest! Pogodo, tak trzymaj!!

Sobota, od razu widać, że to dzień wolny od pracy. Zaroiło się od motocykli i starych, historycznych samochodów. Widać piękne Harleje i amerykańskie krążowniki dróg z lat 50-tych. Ale też nie brakuje tych jeszcze starszych, czarnych Fordów, żółtych Bentleji oraz nowoczesnych ścigaczy jak np Mustang, który zaparkował obok nas na jednym z parkingów. Niezły, ale w terenie nie da rady. Nawet przejeżdżając przez „krowie zasieki” musi pomaluteńku a i to czasem przyciera podwoziem.

„Krowie zasieki” … zapewne zaciekawiło Was, co to takiego? Na Gotlandi, Alandii czy Fårö pasie się pełno krów i owiec. Wszędzie są pastwiska ogrodzone „elektrycznym pastuchem”. Ale droga dla samochodów nie jest zamykana bramką, tym bardziej pod napięciem, tylko w przejazd na asfalcie (albo drodze terenowej) wbudowany jest pas z poprzecznych prętów w takiej odległości, że kopytko krowy, a tym bardziej owieczki, jest bardzo niestabilne. Przez takie miejsce żadne zwierze kopytne nie ma zamiaru przechodzić. Tak wiec auta swobodnie sobie jadą a zwierzaki pasą się tam, gdzie im jest najwygodniej – swobodnie sobie przemierzając ogromne pastwiska.

Parkingi zatłoczone. Miejsca ciekawe do zwiedzania – zatłoczone. Jak w tygodniu nasze odwiedziny miejsc „ciekawych” były w zasadzie pozbawione ludności, dzisiaj są oblegane – i to nie przez turystów, ale przez lokalną ludność. Widać Szwedzi uwielbiają zwiedzać. W pubach na wolnym powietrzu zaroiło się od ludzi. Jadąc w tygodniu przez miasteczka wydawało nam się, że to opustoszałe miejscowości. Dzisiaj są zaludnione. Wszyscy korzystają z pięknej, słonecznej pogody przebywając na świeżym powietrzu.

Na pierwszy punkt zwiedzania, dzisiejszego dnia, wybieramy raukary w Ljugarn. Piękne skały tworzą labirynty, w których można się zgubić. Do tego od czasu do czasu fala morska wypełnia niby korytarze więc jest obawa o zmoczenie nóg przy odrobinie nieuwagi. Jedziemy na północ. Ale tu pięknie. Nie chce nam się zwiedzać. Siadamy więc w lesie i popijając kawę kontemplujemy, napawając się cudnym zapachem żywicy i aromatem kawy.

Jesteśmy na Gotlandii. Wyspa główna ma powierzchnię 2994 km² z linią brzegową 686 km. Jest nizinna, a największe wzniesienie to Lojsta Hed – 83 m n.p.m. Ludność zajmuje się głównie rybołówstwem i rolnictwem. Największym miastem i stolicą wyspy jest Visby. Na północ od wyspy leży niewielka wysepka Fårö o powierzchni 113,3 km² i linii brzegowej 97 km. Jeszcze dalej na północ znajduje się kolejna wysepka – Gotska Sandön (36,54 km²; linia brzegowa 25 km). Fårö składa się głównie z wapienia. Dlatego na tym podłożu silnie rozwinęły się zjawiska krasowe. Roślinność Gotlandii to głównie lasy iglaste i łąki, na których prowadzi się wypas bydła. Miejscami, na wapieniach marglistych, wytworzyły się gleby lepsze jakościowo, które wykorzystuje się rolniczo. Geologicznie obszar wyspy jest fragmentem progu denudacyjnego, zbudowanego z wapieni koralowych i marglistych.

Kawa wypita, kawałek książki przeczytany, buzie przygrzane słońcem … czas jechać dalej. Kierunek wysepka Fårö. Ale nim tam dotrzemy napotykamy skansen Bunge. Pokazana jest tu historia osadnictwa na wyspie, stare budynki stanowią doskonały przekrój historyczny osadnictwa. Na uwagę zasługuje możliwość bezpośredniego obcowania z historią. Do zabudowań i domostw można wchodzić i dotykać znajdujących się w nich przedmiotów. Skansen jest całkiem spory, jednak niestety zamknięty – koniec sezonu. To już któreś z kolei ciekawe miejsce, które nie oglądamy z powodu posezonowego terminu naszej wyprawy. Trudno. Za to mamy spokój i ciszę. Widzimy teraz, jak tu musi być w okresie wakacyjnym, skoro w weekend mamy lekkie tłumy zwiedzających. Tak więc nie żałujemy – nasze względne odosobnienie i odseparowanie (brak internetu zawsze i wszędzie) od codziennych spraw też się liczy na wielki plus. Taki stan rzeczy uspokaja skołatane nerwy codziennością życia w Krakowie.

Jesteśmy w Farosund, na północno-wschodnim skrawku Gotlandii. Tankujemy paliwo i wsiadamy na prom. Płyniemy na wyspę Fårö (wyspa owiec).

Sama przeprawa promowa jest znakomita. Pływają tu dwa promy naprzemiennie. jak się prom zapełni samochodami to zaraz wypływa. Obciążenie zazwyczaj jest duże, więc nie trzeba długo czekać na odpłynięcie.

Wstępujemy na cmentarz starego kościoła z XIII wieku. Przy północno-zachodnim rogu kamiennego muru znajduje się kamień z wyrytymi napisami. To grób Ingrid i Ingmara Bergmanów.

Ingmar Bergman, a właściwie Ernst Ingmar Bergman, urodził się 14 lipca 1918 w Uppsali a zmarł 30 lipca 2007 właśnie tutaj, na wyspie Fårö. Ten słynny reżyser filmowy i teatralny, uważany jest za największego szwedzkiego artystę od czasu Strindberga (do bycia pod ogromnym wpływem którego się przyznawał) i jednego z największych artystów w historii kina obok Luisa Buñuela czy Federico Felliniego. Skromny grób wielkiego artysty, tak jak wszystko w Szwecji … skromne, na miarę potrzeb domki, zaciszne miejsca, wąskie drogi, spokój i powolnie biegnące życie. To widać, że nikt się nie spieszy. Samochody jadą powoli, nikt nikogo nie wyprzedza ani się nie wpycha. Jak jest znak STOP to sie zatrzymują i stoją, nawet gdy jedzie jeden jedyny samochód w polu widzenia.

Tuż obok kościółka zauważyliśmy „wyprzedaż garażową”. Niezłe rzeczy, obrazy, ubrania, płyty CD, gry komputerowe … wszystko za „grosze”. Nie powstrzymaliśmy się i kupiliśmy kilka płyt CD do naszej domowej kolekcji. Jadąc dalej wciąż napotykaliśmy na napis „loopis” ze strzałkami kierującymi na podwórka domostw. Chyba to jakieś święto typu „sprzedajemy – kupujemy” … czyli wymieniamy się! Fajna zabawa a przy okazji można sie pozbyć niepotrzebnych, zawadzających przedmiotów.

Jedziemy na Faro Fyr – do latarni morskiej. Tłumy ludzi. A latarnia, jak latarnia … ładne wybrzeże i w lasku pełno grzybów, chyba maślaków. W Szwecji nikt nie zbiera grzybów. Jakoś jest to niepopularne. Dlatego nawet przy drodze można znaleźć smakowite grzyby, co by sie w Polsce nie ostały.

Jedziemy na północne wybrzeże. Droga szutrowa prowadzi brzegiem morza a co jakiś czas napotkać można raukary w różnych odmianach i kształtach, przypominających a to wielbłąda, a to starą kobietę, to znowu dziewczynę, konia, psa… wyobraźnia podpowiada nazwy. Co jakiś czas też można sie natknąć na stare osiedla rybacki, z czerwonymi, małymi chatami i łódkami. Przy zachodzącym słońcu wygląda to niezmiernie malowniczo.

I to by było na tyle. Wracamy promem na Gotlandię i szybko znajdujemy miejsce na nocny biwak, bo się ściemnia 😉


20 września 2015, niedziela

Ranek słoneczny i zero wiatru. A w nocy gwiazdy świeciły. Nie było deszczu. Coś się więc zmienia.

Jedziemy na północ, do Błękitnej Laguny – Blå lagunen. Piękne miejsce ale dzikie, coś na kształt jeziora otoczonego skalistym brzegiem. Ogromny parking wskazuje, że kąpielisko to jest oblegane w lecie. Teraz opustoszało, może ze względu na wczesna porę?

Przypomnieliśmy sobie, że warto by się zorientować, jak odpływają promy z Gotlandii. Patrzymy i patrzymy i widzimy, że o 12:00 jest rejs. Wooow, trzeba się pospieszyć, bo następny dopiero jutro wieczorem. A my jedziemy terenową drogą wzdłuż wybrzeża, na dodatek usłaną mnóstwem dziur wypełnionych mleczną wodą. Jedziemy szybko, za szybko – schlapało nam auto niemiłosiernie. Droga daleka a my posuwamy się jak żółw. chcemy zdążyć na 12:00, a właściwie przynajmniej na 11:30, kiedy to ostatnie auta wpuszczane są na prom. A przecież jeszcze trzeba kupić bilety, nie mówiąc o tym, że tez trzeba znaleźć kasę biletową, która zazwyczaj jest oddalona od terminala samochodowego.

Jesteśmy na miejscu, godzina 11:20. Na terminalu widzimy, że odprawa trwa, ale do Oskarshamn, a my chcemy płynąć do Nynashamn na północy. Do Nynashamn odpływa prom za 2 godziny. No to spoko, mamy zapas czasu. Niepotrzebnie się spieszyliśmy 😊

Spokojnym krokiem idziemy do kasy i prosimy o bilet do Nynashamn. A tu niespodzianka. Pani w okienku mówi, że wszystkie miejsca wyprzedane na dziś. Nie wciśnie naszego auta już, nie ma takiej możliwości. No to prosimy o bilet do Oskarshamn. Pani z niepokojem pyta, czy zdążymy, czy mamy wszystko przygotowane, podręczny bagaż bo czasu do zamknięcia wjazdu zostało 10 minut. Tak, mówimy, mamy wszystko przygotowane. Ok, mamy bilet i z piskiem opon (nie po szwedzku) ruszamy na terminal załadowczy. Udało się! Jesteśmy na promie. Teraz tylko zabieramy laptopy, kamerkę, lornetki, aparat, zasilacze, pendraki, picie i wiele różnych rzeczy – dobrze, że pani w kasie nie wie o tym.

… na więcej zdjęć zapraszamy do galerii…